Takiej fikcji jest u nas mało. Moim zdaniem wynika to z tego, że umiejętnie pisać o wojnie jest w stanie mało kto. Nawet, jeżeli zdolnych piór u nas sporo, to w tej dziedzinie nie wystarczy odtwórstwo tego, co zobaczyło się w kinie, w telewizji lub przeczytało u innych. Aby opowiadanie było autentyczne, trzeba mieć własne odczucia, być emocjonalnie związanym z postaciami z krwi i kości. Umieć i chcieć opowiedzieć ich historię – lub historię taką, która równie dobrze mogła się wydarzyć.
Wydaje mi się też, że trudno w Polsce o autorów, których proza – czy to dokument, czy fikcja – obroni się przed konfrontacją z czytelnikami w mundurach, którzy właśnie wrócili z kolejnej zmiany na Bliskim Wschodzie. Czy choćby tymi, których dziesiątki tysięcy służą w całej Polsce.
Bo żeby dobrze o tym pisać, trzeba to przeżyć. Trzeba tam być. A takich autorów można u nas zapewne zliczyć na palcach.
Fragment powieści napisanej przez jednego z takich właśnie autorów, Marcina Ogdowskiego, zamieszczam – za zgodą Autora i Wydawcy – niżej.
Okolice wioski Nabud Khel, 5 czerwca
Jelonek poczuł klepnięcie w kolano i otworzył oczy. – Chcesz kawy? – Jarek Huzar stał nad nim z dwoma styropianowymi kubkami. – A śmietankę masz? – spytał, podnosząc się z karimaty.
Tamten kiwnął głową, a gdy Marcin wziął od niego jeden z kubków, wyciągnął z kieszeni spodni kilka maleńkich pojemniczków. Słońce było już wysoko – MRAP, w cieniu którego Jelonek zrobił sobie legowisko dwie godziny temu, nie stanowił teraz osłony. Spojrzał na zachód, w stronę wioski – nie dochodziły stamtąd żadne dźwięki. „To dobrze” – pomyślał, widząc przemykające w oddali sylwetki kolegów.
„Jelon” i resztki jego plutonu byli jedyną częścią 1 kompanii, która nie brała udziału w czesaniu osady. Zgodnie z rozkazem dowódcy zgrupowania zostali na kordonie.
Kaprala nie ucieszył taki przydział. Zwłaszcza że wsadzili go do MRAP-a, którego nie lubił. Nie miał jednak wyboru, bo rosiek, którym dotąd jeździł, trafił na wypożyczenie do 2 kompanii – do czasu, aż ich pododdział otrzyma uzupełniania. No i dostał pod opiekę dziennikarzy. Osobiście nie miał nic przeciwko sympatycznym skądinąd chłopakom, ale ciążyła mu konieczność troszczenia się o reporterów. „To pewnie przez nich…” – podejrzewał Jelonek – „…nieuzbrojonych cywilów, tkwię teraz jak ciota na kordonie”.
Na szczęście razem z „telewizorami” trafił do nich „Żulu”. Jadąc pod Nabud Khel, powspominali trochę stare czasy i Marcin od razu poczuł się lepiej. Rozejrzał się, szukając dawnego dowódcy – stał jakieś sto metrów dalej, w towarzystwie Wójcika, obok jedynego w plutonie Rosomaka.
Seria z kałacha zaskoczyła Jelonka kompletnie. Słysząc odgłos uderzających o pancerz MRAP-a kul, padł na ziemię. Upuszczając kubek, oblał sobie dłonie gorącą kawą.
– Kurwa! – jęknął, bardziej ze złości niż bólu. Rozejrzał się. Kolejna seria poszła za bardzo w bok, by zrobić mu krzywdę. Napastnik grzał do nich z oddalonej o jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów niewielkiej budy, stojącej w szczerym polu. „Ki chuj?!” – przyszło do głowy Marcinowi. Licho wyglądający budyneczek służył pewnie za schronienie dla pracujących na roli ludzi. Tyle że „Jelon” z chłopakami sprawdzili go rano, nie znajdując śladu żywego ducha. „Jak ty żeś się tam dostał?!” – zastanawiał się kapral. I nagle doznał olśnienia. „Tunel! Te chuje spierdalają z wioski tunelami!”.
Następna seria. „Możesz se rypać” – zaśmiał się w duchu Jelonek. AK-47 był znakomity w walce na krótkie dystanse. Ale przy tej odległości przeciwnik znów spudłował. Marcin już miał się podnieść, by doskoczyć do własnej broni i oporządzenia – kątem oka dostrzegając, że i koledzy planują taki ruch – lecz wówczas usłyszał inny, równie znajomy dźwięk, który spowodował, że instynktownie wcisnął się w ziemię.
– Pee-ka! – krzyknął. – Gleba, kurwa, gleba! – dodał, widząc, że leżący obok niego operator zamierza wystartować w kierunku leżącej kilka metrów dalej kamery. „Szuszfole mają kaśkę, a to zmienia postać rzeczy…” – nerwowy uśmiech zagościł na twarzy kaprala. W przeciwieństwie do Kałasznikowa karabin maszynowy PK mógł im narobić sporych szkód. – Jak, do ciula, to możliwe, że nie zobaczyliśmy wyjścia z tunelu?! – rzucił w powietrze pytanie, choć nie oczekiwał, że któryś z chłopaków udzieli na nie odpowiedzi. „Wójcik mnie zajebie” – przyszło mu do głowy.
„Co tam »Rudy«, dowódca kompanii zrobi mi z dupy jesień średniowiecza. Potraktowaliśmy wyjazd jak piknik, a szu- szaki przydupcyły nas bez portek…”. – Kurwa mać! – zaklął.
I wtedy powietrze przeciął dźwięk, który w ułamku sekundy poprawił humor Jelonkowi. „Dudi” – ganer – posyłał właśnie w kierunku glinianej budy czterdziestomilimetrowe pociski. Siedzący na wieży celowniczy granatnika Mk 19 darł się przy tym jak opętany.
– Żryjcie, brudasy! No dalej, kurwa, żryjcie! Wujek Dudi serwuje wam najlepsze w kraju owoce! – krzyczał, obracając w pył rachityczną konstrukcję.
„On nie jest normalny…” – pomyślał Jelonek. Zerwał się i kilkoma susami dobiegł do kupki z oporządzeniem. Korzystając z osłony wozu, wprawnym ruchem założył kamizelkę i hełm. Sprawdził, czy działa jego indywidualny odbiornik radiowy, i odbezpieczył Beryla.
„Dudi” już nie strzelał – pałeczkę przejął nadjeżdżający Rosomak Wójcika.
– Weźmiemy chałupę z lewej strony – mówił przez radio dowódca plutonu. – „Jelon”, jak zajadę, ustaw ludzi przy lewej burcie i ruszamy…