Wychylam się z czarnego otworu śluzy, a on znika za mną bezszelestnie. Trochę dezorientujący jest fakt, iż pion zmienił swój kierunek o sto osiemdziesiąt stopni — i w rzeczywistości stąpam nie tyle po podłodze, o ile po suficie ładowni. Ale przyjmuję chwilowo sufit za podłogę — wszak to wszystko jest takie względne. Nad moją głową widzę rozgwieżdżone niebo: pokrywy luku są rozsunięte. Proszę przez kom o światło i pomieszczenie zalane zostaje blaskiem halogenowego reflektora. Przede mną, przycumowany do ścian i podłogi, spoczywa nasz moduł ekspedycyjny. Swoim srebrzystym cielskiem zajmuje większość miejsca w ładowni. Wyobrażam sobie możliwe skutki jego wybuchu — nasz Saggitarius wyglądałby jak ktoś, kto połknął odbezpieczony granat. Nie skończyłoby się chyba na nieszczelnościach.
Mam odbezpieczyć wszystkie cumy i zsynchronizować detonatory, które wypchną moduł poza ładownię. Zamierzam zacząć od cum. Poruszam się powoli wzdłuż ściennej barierki. Boli mnie głowa, za co winię przemęczenie. Pokonuję kilka metrów i docieram pod moduł. Nie jestem tak znowu bardzo zmęczony, ale odpoczynek by mi się przydał. Czuję się trochę nieswojo. Aura ładowni mi nie służy.
Wybijam się lekko i chwytam się burty modułu na wysokości dwóch metrów powyżej podłogi ładowni. Znajduje się tam mała, okrągła szybka — za nią musi być mój fotel. Ale chociaż świecę do środka latarką i zaglądam jak się da, nic nie mogę dojrzeć. Wnętrze zdaje się rozpraszać światło. Dochodzę do wniosku, że szyba musiała zaparować, albo pokryć się szronem. “Trudno”, myślę i kieruję się ku cumom. Są to trzy spore, kilkunastokilogramowe magnetyczne zaczepy. Zatrzaskują się automatycznie i unieruchamiają chwycony pojazd, ale aby je otworzyć, potrzeba interwencji głównego komputera lub ludzkiej ręki. Pokonuję zabezpieczenia, otwieram zamki. Po kolei — wszystkich trzech cum. Potem nastawiam detonatory. Kończę ostatni i z trudem prostuję się. Czuję się z minuty na minutę fatalniej.
“Chyba muszę wracać”, myślę i komunikuję o tym przez kom.
Odpowiada mi cisza. Nie wiem, czy usłyszeli mnie, czy nie. Zaczynam się denerwować. Gorączkowymi ruchami rzucam się ku ściennemu gniazdu telefonu pokładowego, wsuwam w nie swój wtyk i włączam się. Każdy krok staje się trudniejszy. Jak zły sen.
— Mam problemy z łącznością — powtarzam łamiącym się głosem, ale odnoszę wrażenie, że mówię do siebie. Słuchawki hełmu milczą. Słabo mi. Z góry, z nienawistną wyższością, zdają się na mnie patrzeć gołe, zakrzywione ściany modułu. Rzucają teraz na mnie swój głęboki cień.
W moje myśli wdziera się panika. Straciłem kontakt ze światem. Ładownia nie ma w ścianach okien. Kamery nie działają, bo nie ma dla nich prądu. Widzę, jak źle to wszystko przemyśleliśmy. Czy chociaż mnie słyszą?
— Jeżeli mnie słyszycie, zgaście i zapalcie dwa razy światło.
Nic. Gdy wychylam się z cienia, halogen oślepia mnie, jak oślepiał. Nie widzę już przez niego gwiazd. Zły sen.
I nagle wszystko się zmienia. Przestaję być sobą. Przychodzi atak. Czuję niemal, jak iskry skaczą po moich nerwach. Zwijam się z bólu. Czy ja oby jestem sam? Kto jest przeciwko mnie?
Nie mogę myśleć. Skończyć ból, urwać ból, za wszelką cenę. Życie jest koszmarne — przelatuje mi przez głowę. Wyszarpuję wtyk z gniazda telefonu. Nikt mi teraz nie pomoże. Nikt mnie teraz nie widzi. Nie słyszy. Jestem sam jeden, zamknięty w kombinezonie, na skraju świata. Coś nade mną panuje. Całkowicie. Coś do mnie przemawia — i to nie jestem ja.
“Czemu się nie uwolnisz?”
Ból — ból — ból — ból… Skąd, za co? Nie wiem. Można go uciąć jednym szybkim ruchem. Bardzo mi teraz na tym zależy. Miotam się bezsilny. Jak, jak to zrobić? Uderzyć szybką hełmu w kant metalowej barierki? Krótka eksplozja i wszystko skończone… Uciąć, przerwać ból. Dlaczego nie mdleję? Dlaczego wiję się w agonii, zamiast upaść sparaliżowany? Pragnę niewypowiedzianie czegoś, co pomoże mi z sobą skończyć; tak nagle i obłąkańczo szybko. Lecz naturalne hamulce ciągle jeszcze nie pozwalają na akt samozniszczenia, nadal kontrolują moje ruchy… Podświadomie zaczynam wszystko rozumieć. Ale tylko podświadomie. Nad moją świadomością nie mam w tej chwili kontroli. Coś bawi się moim umysłem. Nieskończony łańcuch de ju vu. Spięcia na stykach neuronów. Iskry skaczą między nerwami. Mózg jak zawirusowany komputer.
Nie potrafię określić swojego położenia. Czy ciągle jeszcze znajduję się w ładowni? Jestem prawie ślepy. Ślepy — czy z bólu, nie wiem. Wysilam się i dostrzegam przez ułamek sekundy górujące nade mną zarysy modułu. Jawi mi się oświetlony ostro, o głębokich cieniach w załomach konstrukcji i o oślepiających refleksach na lustrzanych powierzchniach. “Dobrze — przelatuje mi przez głowę — nie wyleciałem w otwartą przestrzeń.” W ostatnim w pełni świadomym odruchu zaczepiam się przywiązanym do mojego pasa karabińczykiem do jakiegoś wystającego uchwytu — czy w ścianie, czy w podłodze, nie potrafię powiedzieć. Czy to ma jakieś znaczenie? Wyprężam się i czuję, jak krew pulsuje mi w skroniach, jak wypełnia każdy zakątek mojego ciała, jak prze, prze…
Duszę się, nie mogę złapać oddechu, nie wiem dlaczego i dopiero, gdy bliski jestem zemdlenia, uświadamiam sobie, że krzyczę, długo, głośno i przejmująco.
Chyba nie istnieję w przestrzeni, wydaje mi się, to jest takie odrealnione, takie bez sensu… Życie; po co żyć? Wojna, rodzenie się, umieranie, kochanie — jaką to ma wartość? Co z tego zostaje?
Krzyk, krzyk, mój wrzask. Nie mogę, wypluję chyba płuca. Czy umarłem? Czy tylko śnię? Czy też jestem przytomny, tyle, że głuchy i ślepy? Wydaje mi się to bez różnicy. To nie może być jawa. Bo nie ja kontroluję teraz moje myśli. One kontrolują mnie.
Moja pamięć zatacza dziś dziwne kręgi. Odrealnione. Nie istnieję w przestrzeni, istnieje tylko moja dusza, gdzieś w piątym wymiarze, tak, ona istnieje, istnieje tam i podróżuje w czasie. — Nie istnieje czas, nie ma takiego pojęcia! — I to mówi inżynier? — Jaki inżynier, właściwie kim ja jestem? Teraz, właśnie w tej chwili, czuję, że nawet, gdyby moje ciało przestało istnieć, nic by się nie zmieniło. Istniałbym nadal. Nie jestem materialny.
Wiesz, właściwie mało mnie to obchodzi — mówi ktoś, jakby zza grubej ściany. Zupełnie nie na temat. Chyba ja, a może moja pamięć. — Co ty tu robisz? Po co istniejesz i nudzisz? Teraz ci żal, gdy wierzysz, że umierasz. Majaki… i histeria.
Twarze nachylone nade mną, pędzący biały sufit i pokrzykiwania. Nie, nie mnie operują. Tylko tych, których zabiłem. Kiedy?
— Już ci mówiłem, że czas nie istnieje. Albo może to i ty? Pamięć! Ty jeszcze pamiętasz uczucie, gdy penetruje cię stal i płomień, a dym nie daje oddychać. Kto wziął cię wówczas pod pachy i wyniósł z samego piekła? Nie pamiętasz, niewdzięczniku. Nawet się o to nie zatroszczyłeś, żeby się dowiedzieć. Pamiętasz tylko, że zabijałeś…
Była taka czysta, taka nietknięta, taka boska. I taka kojąca. I ty tak bardzo to wtedy do niej czułeś. Wiedziałeś, po co żyjesz. A teraz — nie wiesz. Boli cię tylko w piersi i łzy cisną ci się do oczu, gdy to wspominasz. To wydawało ci się bez sensu, tak niejasne, jak niejasne są w tej chwili twoje myśli: ciąg obrazów szybko przemykających przed oczyma… Ale to ty masz wyłowić ich sens.
Sens sens sens sens życia. To nie błąd, nie przesłyszenie. To to, co było najwartościowsze. To było wszystko, czego chciałeś. Słodycz życia…
No, to teraz masz — ból, ból, ból. Za życie, które sobie ukradłeś — sobie, i innym. I za życia, które zabrałeś, by zachować swoje. Teraz masz, bo to chyba koniec. A jeżeli byś przeżył, to czy to coś zmieni? Wiesz wreszcie, czego ci brakowało — trochę człowieczeństwa. Jak mogłeś to zmarnować?!
A tak ogromnie, tak gorąco, tak namiętnie kochałeś życie. Wszystko było przed tobą. Ale ty jednego nie miałeś — odrobiny człowieczeństwa. Nigdyś nie był w pełni człowiekiem, bo nie miałeś tego w sobie, bo się tego wyrzekłeś. Bóóóóóóóól. Ach, co za ból. Przeciw niemu — tylko twoja wola życia.
A czy ty wiesz, że ból oczyszcza? Jak ogień…
Przyszedł wreszcie moment sądu na ciebie. Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, że tak to będzie wyglądało?! Jeżeli taki jest sąd, to jaka będzie kara? Nigdy o tym nie myślałeś, bo się bałeś. Zróbże coś wreszcie dla siebie. Zechciej się uniewinnić. Ale nie, tobie to chyba sprawia przyjemność! Rozkosz, aaach rozkosz… Ekstaza bólu. Czy czujesz, że stajesz się coraz lżejszy? Spokojniejszy… Odpoczywaj, należy się to tobie. Całe życie żyłeś dla ciała, więc może teraz coś dla duszy? Mało czasu, jeszcze tylko kilka milisekund — lub kilka godzin, wszystko jedno.
Bo to już chyba koniec – myślę. Odpływam.
(c.d.n. 22 stycznia)