Kolejny nocny alarm wyrywa mnie ze snu. Mam dosyć nocnych alarmów. Mam dosyć tej misji. Powtarzam sobie po raz setny, że gdy to wszystko się skończy, wezmę długi urlop. Nie mam tylko pojęcia, co będę na nim robił.
Po ciemku wpada na mnie Marh. Światło nie zapala się, choć powinno. Jest zimno. Na wpół przytomny, dzwoniąc zębami, trafiam na drzwi, które nie otwierają się automatycznie, chociaż powinny. Muszę użyć klamki. Wbrew oczekiwaniom, nie wlewa się przez nie potok światła z korytarza — chociaż powinien. Tam również panują ciemności. Ktoś świeci mi latarką po oczach.
— Wyłączcie już ten diabelny brzęczyk! — prosi płaczliwie Marh. — Łeb mi pęka.
— Mamy problemy z zasilaniem. Komputer chodzi na awaryjnym akumulatorze — dobiega mnie od strony kokpitu głos Szefa. Ciemno, że oko wykol. Poruszam się powoli w poprzek korytarza, wysuniętą przed siebie ręką szukając ściany. I nagle natrafiam — nie na ścianę, ale na coś miękkiego i krągłego. Mija długi ułamek sekundy, zanim zdam sobie sprawę, kogo dotknąłem. Odskakuję jak oparzony.
— Bardzo prze… — bełkoczę, ale jej już nie ma. Klnę pod nosem i jednocześnie, wbrew woli, próbuję sobie przypomnieć ulotne wrażenie dotyku. — Co za pech! — śmieję się z własnej obłudy. Znowu obłuda — co za życie! Hormony…
Przytomnieję zupełnie. Słyszę szybką wymianę zdań.
— Siada moc?
— Tak.
— Główne zasilanie?
— Dwadzieścia procent normy.
— Poziom awaryjny to dwadzieścia trzy procent. Co się dzieje?
— Diabli… to znaczy, nie wiadomo dokładnie. Szef nad tym pracuje.
Łapię Marha przy końcu korytarza.
— Widziałeś ją tu gdzieś?
— W takiej chwili baby ci w głowie? Człowieku! — Marh, zdaje się, wzrusza ramionami. — Zresztą, ja przecież nawet ciebie w tej chwili nie widzę. A ty ją widziałeś?
— No… nie. Ale natknąłem się na nią. Czy czasem ona nie ma z tym nic wspólnego?
— Głupie pytania stawiasz dzisiaj. Co ma jedna kobieta do tych wszystkich kilowatów, które szlag trafił?
— Pożycz na moment latarkę — dzwonię zębami. — Muszę coś załatwić.
— Na przykład napraw ogrzewanie. I przynieś mi ją zaraz. Nawet w klopie nie ma światła.
Oficer Strauss odnajduję w jej kabinie, ciemnej jak cała reszta promu. Otula się ciaśniej i patrzy na mnie badawczo. Opuszczam latarkę, aby jej nie razić, i kieruję światło na jasny kawałek ściany, by rozproszyło się po całym pomieszczeniu.
— Wpadłem na panią na korytarzu. Najmocniej przepraszam.
— Najmocniej, to mnie pan już ułapił. Mniejsza o to. Co się dzieje?
— Ostatnio często słyszę to pytanie — wykręcam się od dokładnej odpowiedzi. — Problemy z mocą. Wysiadło, jak pani widzi, światło i ogrzewanie.
— Czy często zdarzają się wam takie rzeczy? — w jej głosie wyczuwam niepokój.
— Jak dotąd, nigdy.
“W ogóle, dużo dziwnych rzeczy dzieje się tu ostatnio,” myślę sobie. Chce mnie jeszcze o coś zapytać, ale przerywa nam donośny bas Kloga:
— Panie inżynier, proszę nas tu odwiedzić, bo mamy poważny problem.
Wypadam na korytarz, pospiesznie ją przeprosiwszy. W pięć sekund jestem w kokpicie.
— Główne liczydło chodzi na bateriach. Jak wysiądzie, będziemy nawigować po gwiazdach, a silnikami sterować się będzie ręcznie. Więc proszę mi się nie gubić po damskich pokojach.
Przepraszam. Ostatnio, trochę zbyt często.
— Mamy chyba źródło tego zamieszania: coś przesila instalację w ładowni.
— Głównej?
— Tak. Co my tam mamy?
— Wszystko wyłączone. Sprawdzałem jeszcze wczoraj — tłumaczy się Marh.
— A moduł?
— Też odłączyłem. Zostawiłem w nim tylko ogrzewanie.
— Kamery i czujniki też pan odłączył?
— Też, zgodnie z instrukcją.
— No, dobrze. A więc trzeba wyłączyć to ogrzewanie, i zobaczymy, co dalej.
— Razem z klimatyzacją, to ogrzewanie…?
— Tak. Piachowi nic nie będzie, jest hermetycznie zapakowany.
— Czy to może być zwarcie? — dopytuję się. Ogólnie rzecz biorąc, nie lubię tego piachu. Same z nim problemy.
— Proszę nie zadawać głupich pytań. Pan tu jest od tego, żeby znać odpowiedzi. Proszę wybrać się pod śluzę i odłączyć zasilanie modułu — poleca mi Klog.
Biorę więc latarkę i ruszam ku śluzie. Pokonuję cały ciemny korytarz, przechodzę przez pierwszostopniowe hermetyczne drzwi i staję w przedsionku śluzy. Odszukuję w ścianie skrzynię z konsolą wyłączników i gdy ją otwieram, ktoś łapie mnie za ramię.
— Mam ważne pytanie — wionie ku mnie jej szept. — O jakim piachu panowie mówili?
Na śmierć zapomnieliśmy, że mamy na pokładzie osobę trzecią i że tajemnica jest tajemnicą. Tak odzwyczailiśmy się od tajenia czegokolwiek tu, na pokładzie, bo nie było dotąd przed kim. I nagle znalazł się ten ktoś…
— To nic — próbuję się wykręcić. — zwykłe próbki gruntu.
Milczy. Zawisa w tym milczeniu jakaś ciężka, obca atmosfera.
— Skąd te… próbki?
— Niestety, nie mogę zdradzić.
— O Boże… — szepce, puszczając mnie nagle. Czuję, że gdyby nie brak ciążenia, upadłaby. Więc to ja ją chwytam. — Proszę chwilkę wytrzymać, odprowadzę panią do kabiny, tylko muszę tu coś wyłączyć.
Palce mylą się, wstukując złe komendy, odwołuję wpisane polecenia i robię wszystko jeszcze raz. Zatwierdzam wreszcie potrójnie komendy i z ulgą zamykam skrzynkę, przyświecając sobie latarką. Strauss przygląda się temu przez moje ramię, czekając cierpliwie, aż skończę.
Wychylam się w korytarz i krzyczę w kierunku kokpitu, że skończyłem. Pociągam ją za sobą, gdy opuszczamy pomieszczenie śluzy i eskortuję do jej drzwi. Tam zatrzymuje się nagle, wyjmuje mi latarkę z dłoni i kierują światło na moją twarz.
— Skąd te próbki. To bardzo ważne.
— Niech pani porozmawia z Szefem.
Kręci przecząco głową.
— Ode mnie się pani tego nie dowie.
Widzę, jak zaciska zęby.
— Ktoś musi zaryzykować głową. Pan woli, żebym to była ja. Tchórz z pana i egoista. Tchórz! — syczy i odgarnia sobie włosy z czoła.
— Czemu to tyle trwa? — słyszę głos Kapitana. I już jej nie ma.
Pozostaję sam. Uderza we mnie fala złości. Złości na samego siebie. Zaciskam pięści i trzaskam za sobą dwustukilogramowymi drzwiami do kokpitu.
— Jesteś wreszcie! Zamiast włóczyć się po kątach, mógłbyś z nią choć raz, otwarcie… — żartuje Marh, ale urywa, gdy mrożę go wzrokiem.
— Zastanawiam się, co się dzieje wewnątrz modułu. Nie sądzę, żeby panował tam upał — dywaguje tymczasem Szef.
— Może to zwierciadła — zastanawia się Kapitan. — Ale jak mogły zostać uszkodzone?
— Raczej nie; tracimy ciepło zbyt szybko.
Odpowiedzialność. Spoczywa ona na mnie, razem z tymi wszystkimi myślami, hipotezami, jakie zaszczepiła mi ona w głowie. Czy nikt poza nami dwojgiem nie wpadnie na tą prostą poszlakę? Czy ona wiozła to samo, co my? W razie wybuchu nie damy nawet rady się sprawnie uratować — nasza kapsuła ratunkowa jest zablokowana przez jej kapsułę.
“Chociaż, gdyby nam się udało, mielibyśmy większe szanse. Za tydzień weszlibyśmy na orbitę CF, tam albo ktoś by nas wyłowił, albo wyhamowalibyśmy w atmosferze i opadli na spadochronie na którąś z radioaktywnych pustyń… Nie wygląda to tak źle.”
Otrząsam się gwałtownie. Jak mogę myśleć o takich rzeczach tak spokojnie? Ale czuję, że oszaleję, jeżeli nie będę miał zaraz dowodów, pewności. Czyżby wojsko było zainteresowane tym samym, co Centrum? Piach…
— To musi być piach — kręci głową Klog — bo mieliście przecież takie same problemy tam, na orbicie. Zanik mocy, brak wizji, zimno. I ten szron. Ale co, u licha, ta substancja robi z tą całą energią? To przeczy wszelkim prawom…
Myślę nad tym intensywnie. Jeżeli próbki rabują otoczeniu energię, to ile jej już nagromadziły?
— Nie znamy mikrobudowy tego świństwa. A moglibyśmy wówczas przewidzieć, jak to się zachowa.
— Jeżeli wiedziałby pan na sto procent, że wybuchnie…
— To podejrzewam, że wychrzaniłbym ten cały moduł w otwartą przestrzeń. Ale tego nie można być pewnym.
— A jeżeli Strauss coś wie? Mogłaby nam pomóc.
— Więc sugeruje pan, inżynierze, że wiozła to, co my?
— Jeżeli tak, musi nam o tym powiedzieć. Ale ani ona, ani my nie możemy się zdradzić. Ot, cały problem.
— Żaden problem! Nie będę się wgłębiał w przepisy, skoro jest już tyle poszlak. Wołajcie ją tu!
Spojrzał na mnie przelotnie.
— Niech pójdzie inżynier, jego chyba lubi.
Kładę uszy na tę chybioną uwagę i wracam po chwili ze Strauss.
Jest ciemno i jedynym oświetleniem kokpitu są blado fosforyzujące ekrany przyrządów. Nasze oczy przywykły jednak do ciemności. Szczupła postać odcina się jasnoszarym strojem na tle smolistoczarnego otworu wejściowego.
— Proszę usiąść — zaprasza ją Kapitan, wskazując moje puste miejsce. Sam staję za fotelem i czuję, jak lekko ugina się, gdy ląduje w nim Strauss. Dla czystej formalności, bo stanie nie męczy. Pion, normalnie wyznaczany przez wektor ciężkości, tutaj definiujemy całkiem subiektywnie, prostopadle do podłogi.
Ciszę przerywa jeden wyraz, którego przed chwilą nie potrafiłem wypowiedzieć:
— Fau-es.
Widzę, jak potwierdza skinieniem głowy; łaskoczą mnie w dłoń jej związane w węzeł włosy, gdy się porusza.
— Dlatego tu jestem — mówi.
— Chwila prawdy i życie stało się prostsze — mruczy pod nosem Klog. — Co pani wiozła z VS ? Proszę mówić, nie obowiązuje już pani tajemnica.
— Próbki gruntu.
— Ile?
— Pół litra.
Na moment zapada cisza. My wieziemy półtora.
— Z którego miejsca?
— Nie jestem pewna co do zgodności oznaczeń na naszych i waszych mapach…
— Proszę mówić.
— Krater numer pięć, na pustyni NW-18.
Słyszę szum wentylatora gdzieś w głębi obudowy bloku pamięci archiwum, pod blatem za moimi plecami. I czuję, jak zapocony podkoszulek przykleja mi się do grzbietu. Bo nazewnictwo jak najbardziej się zgadza.
— Czy na pewno ten ładunek wam wybuchł?
— Nie wiem, co wybuchło.
Ogólna konsternacja.
— Czemu więc powiedziała nam pani, że to ładunek…
— Tak przypuszczałam. Lokalizacja.. — przełknęła ślinę — i inne okoliczności by na to wskazywały.
— Czy wypadek poprzedzały jakieś nienormalne zjawiska?
— Podobnie, jak u was… Zaniki mocy. Nie znaliśmy przyczyny.
Szef spogląda na nas niepewnie.
— To niczego nie udowadnia. Nie mogę na tej podstawie wyrzucić ładunku.
— Ale taki zbieg okoliczności…? — wzrusza ramionami Kapitan.
— Zbieg okoliczności to żaden dowód. A tylko dowody mogą mi coś pomóc. Zresztą, nawet jeżeli to próbki, to i tak nie znamy bezpośredniej przyczyny eksplozji — czy był bodziec, czy doszło do tego samoistnie… Teraz strach się do tego zbliżyć.
— Nic nie wiem o żadnych bodźcach. Próbka przechowywana była w lodówce, zainstalowaliśmy ją tam amortyzacyjnie… no, na zawieszeniu sprężynowym. Nikt się do niej nie dotykał, nikt nie otwierał lodówki.
— Gdzie znajdowała się ta wasza lodówka?
— W pobliżu ładowni, za grodzią ciśnieniową. Dlatego zdążyliśmy uciec.
Klog patrzy na nią jakoś dziwnie.
— Spadało ciśnienie?
— Po wybuchu? Tak. Widać powstały szczeliny. Od momentu wybuchu działały kompensatory ciśnienia. Całe cztery minuty, na pełnych obrotach. Ale ciśnienie malało, kilkanaście paskali na sekundę.
— Mieliście szczęście — zauważa Kapitan — każdy milimetr kwadratowy szczeliny to znaczny skok w prędkości dekompresji.
Kiwa głową, spuszczając oczy, i tak niewidoczne ze względu na panujący mrok.
— A tamci dwaj, którym się nie udało? Gdzie wtedy byli?
— To wam niepotrzebne.
— Niech i tak będzie — wzdycha Klog. — Tak, czy owak, nie możemy pozbyć się naszego ładunku.
Spogląda na niego z przerażeniem.
— Pan żąda dowodów!? Ja nie chcę nim być. Swoje przeszłam.
— Ja tu rządzę, proszę nie zapominać.
Zrywa się — a raczej odbija się od fotela i opuszcza kokpit.
Siedzimy w naszej kabinie. Wszyscy, z wyjątkiem Szefa, bo siedzi on teraz za sterami i “pod nieobecność autopilota” pilnuje, abyśmy nie wpadli na jakiś zabłąkany asteroid. To zresztą kwestia szczęścia, bo trudno coś zauważyć, jeżeli podróżuje się z podświetlną prędkością. Niestety, pożegnaliśmy się z komputerowym wspomaganiem nawigacji jakieś dwa dni temu, gdy siadły ostatecznie baterie. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Marh natomiast utrzymuje, że niezwykłość sytuacji dodała jej tylko “sportowego uroku”. Pamiętam, że mało go wówczas za tę uwagę nie rozszarpałem. Cztery kartoniki gorącej herbaty stygną na magnetycznym stole. Jesteśmy pozawijani w nasze śpiwory, ja zaś mam na sobie dodatkowo ocieplaną kurtkę. W milczeniu wpatrujemy się w oświetlane dogorywającą świetlówką kłęby pary naszych oddechów . Słaba, sztucznie wywołana cyrkulacja powietrza ściąga je ku podłodze. Inaczej wisiałyby między nami w nieskończoność. Nieco dalej, w ciemniejszym kącie, drzemie Strauss, opatulona dodatkowym kocem, który pożyczyła sobie od Marha. Powietrze w kabinie ma temperaturę minus czterech stopni Celsjusza. Tak w tej kabinie, jak zresztą w każdym innym miejscu na pokładzie. Pożegnaliśmy się bowiem również z ogrzewaniem. Resztki prądu, tak dla nas obecnie życiodajnego, oszczędzamy na oświetlenie, kuchenkę oraz dla serwomechanizmów układu sterowniczego. Gdy i to się skończy, przesiądziemy się do kapsuły ratunkowej, odpalimy ją i będziemy liczyć, że w ciągu kilku miesięcy ktoś nas wyłowi.
— Jest uparty — zauważa Kapitan. — Ale w jego sytuacji to w pełni usprawiedliwione.
— Ja bym się z tym nie zgodził — odżegnuje się Marh. — Rozumiem: obowiązkowość, pokładane przez Centrum zaufanie, no i ta bliska emerytura… Ale to jest… — długo szuka słowa — no… bezsensowne.
— Ej, nie zagalopowujmy się.
— Tak! Bez sensu, bo my tu być może, tfu, za przeproszeniem, wymrzemy, tylko po to, żeby Centrum miało swoje półtora litra próbek.
— Owszem, to przeczy klasycznym…
— To wszystkiemu przeczy!
— …klasycznym systemom wartości. Ale jest w pełni usprawiedliwione.
— Czym takim?
— Naszym zawodem. Czy wyobrażał sobie pan może, że Transport to doręczanie listów w słoneczne przedpołudnia oraz długie urlopy? — Kapitan mówi spokojnie, nie podnosząc głosu. To, co chce powiedzieć, wymalowane jest niemal na jego twarzy. Marh uspokaja się pod wpływem jego tonu. Milczy przez chwilę. Jednak to pozorny spokój.
— To ponad moje siły! — unosi się nagle. — Nie mam tak wykrystalizowanego poczucia obowiązku jak pan. I nie widzę tu żadnej logicznej motywacji. Dla iluś tam kilo piachu zginęło już pięć osób. Ma zginąć jeszcze drugie tyle. I na co komu ta hekatomba?!
— Spokojnie.
— Nie mogę spokojnie! Bo, psiakrew, nic mi nawet i po tym, że ulepszymy przyszłym pokoleniom w jakiś sposób życie. Co mi po tym? Nie mam dzieci, a nawet gdybym miał, to i one mogą nie doczekać, aż to, co my odkrywamy, wejdzie do użytku.
— Niech pan nie mówi jak egoista.
— Czemu miałbym ukrywać faktyczny stan rzeczy? Bo ja jestem egoistą. Ale nie aż takim, jak ci z Centrum i z wojska. Po prostu chcę żyć.
— Nie uważasz, że pracują dla nas, przynajmniej w pewnym stopniu? — wtrącam się.
Spogląda na mnie z gorzkim uśmiechem.
— Płacą nam. Dali nam mieszkania ponad nasze potrzeby. Tyle, że my prawie w nich nie bywamy. Czy wiedzą panowie, że ze wszystkich pilotów Centrum, a więc z około trzystu osób, tylko czterdziestu dwóch było kiedykolwiek żonatych, i że spośród tych czterdziestu dwóch dziewiętnastu rozwiodło się w trakcie swojej kariery w Transporcie?
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Że to jest przedmiotowa eksploatacja ludzi…
— Nikt pana do tego nie zmuszał. Niech pan nie będzie dziecinny. Przecież pan sam zdawał przez pół roku egzaminy, żeby dostać tę robotę. Pamięta pan może jeszcze, że było wówczas sześciu chętnych na jedno miejsce.
— Wiem. Proszę mi tego nie powtarzać. W porządku, jestem niekonsekwentny i kapryśny…
— Nikt — mówi z naciskiem Kapitan — nikt pana do tego nie zmuszał. Więc proszę się nie żalić. Może pan zrezygnować, znajdą się chętni na pana miejsce.
— Nie mogę. Nie wyczerpał się mój piętnastoletni kontrakt. Jeżeli się wycofam, odbiorą mi mieszkanie.
Marh milczy przez moment, błądząc wzrokiem po ciemnych zakamarkach kabiny.
— Mniejsza o to. Faktycznie, nie jest to dojrzała postawa. Ale, wracając do tematu, moim zdaniem, Szef powinien dać spokój i pozbyć się tego. Bo wygląda na to, że to jest przyczyną wszystkich naszych problemów.
— I nie tylko waszych — wtrąciła z kąta Strauss. Odwróciliśmy głowy w jej stronę. Jej twarz była ledwo widoczna w mroku.
— Z obliczeń wynika, że dolecimy do Stacji, zanim temperatura na pokładzie spadnie poniżej minus dwudziestu stopni — pocieszył nas Kapitan. Nas, ją i pewnie siebie również.
— Tego dnia… gdy to się stało, termometry wskazywały u nas minus osiem. A więc ten materiał może się nasycić energią zanim dolecimy, i w pewnym momencie gwałtownie wam ją zwróci. Będziecie mieli z powrotem te wszystkie gigadżule w ciągu pół sekundy.
Kręcę bez przekonania głową.
— Nie powinno się tak rozumować.
— Głupi! — syczy. — Czyż można popełnić większą głupotę, niż nie skorzystanie z wiarygodnego ostrzeżenia? Dwa razy ten sam błąd? Macie szczęście, że mnie znaleźliście. Gdyby nie to, nie wiedzielibyście, do czego to może prowadzić. Coś by wam nie pasowało, wpadlibyście może nawet na myśl, że to ma coś wspólnego z waszym ładunkiem, ale nie znalibyście zagrożenia. A teraz — jak możecie się jeszcze wahać?
— Proszę to powiedzieć Szefowi. — wzrusza ramionami Marh.
— A co mówią przepisy? W razie powstania zagrożenia dla załogi statku należy przedsięwziąć wszystkie możliwe kroki, aby powstałe zagrożenie zlikwidować.
— Rzecz w tym, że nie ma pewności…
— Ja pieprzę waszą pewność! W tym przypadku tak się składa, że będziecie ją mieli dopiero w zaświatach.
Następuje kłopotliwa cisza.
— A gdyby tak zrobić próbę? — podsuwam desperacką myśl. — Lepsze to niż czekanie.
— Co pan przez to rozumie?
— Ktoś wybrałby się do modułu, zabrał stamtąd pojemnik i umieściłoby się go z dala od Saggitariusa, na przykład na wiązce sterującej. W bezpiecznej odległości, powiedzmy, kilometra.
— Co to nam daje, nawet, jeżeli… — zaczyna Marh, ale urywa nagle. — Chyba rozumiem. Test, tak? Czy przestałaby spadać moc?
— Właśnie. Lepiej być raczej nie może, chyba, że rozwinęlibyśmy baterie słoneczne… Ale to niebezpieczne, przy braku zasilania.
— O to można się na razie nie troszczyć. Do podładowania wystarczyłyby baterie stałe, na powierzchniach płatów.
— Na razie, moi panowie, to zwykłe dzielenie skóry na żywym niedźwiedziu. Bo kto zaryzykuje wykonanie tego eksperymentu?
— Pomysłodawca — odpowiadam z dobrze udana beztroską — czyli ja.
Dostrzegam kątem oka szeroko otwarte oczy Larisy i czającą się w nich dziwną mieszaninę smutku i przerażenia.
— Czyście do końca od tego zimna poszaleli?! — pyta Klog, gdy zgłaszamy do niego nasz projekt. — A niech się tylko nie uda, to w najlepszym przypadku zginie jedna osoba, za co ja będę odpowiedzialny. Pomijając już fakt, że stracimy moduł lądowniczy.
— To jedyna szansa przywrócenia normalnego stanu bez tracenia ładunku — argumentuję.
— Lepiej już nic nie ruszać.
— I czekać, aż wybuchnie?
— Pewnie. Wtedy to nie będzie przynajmniej nasza wina.
— Szef chciał powiedzieć: Szefa wina.
Rzuca mi wściekłe spojrzenie.
— Ja za to odpowiadam, tak czy owak, i nikt z was ze mnie tej odpowiedzialności zdjąć nie jest w stanie.
— Czy mimowolne sprowokowanie eksplozji w trakcie próby odzyskania pełnej kontroli nad promem byłoby wykroczeniem?
— Tak, moim zdaniem, gdyż próbowanie czegokolwiek, gdy nie jest się do tego bezwzględnie zmuszonym to niepotrzebne narażanie nas wszystkich. To wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zresztą, iść tam i brać to w ręce — jeżeli to w ogóle ciągle jeszcze da się wziąć w ręce — byłoby czystym szaleństwem.
Kapitan kręci ze zrozumieniem głową.
— Szef ma chyba jednak rację. To nierozsądne i niebezpieczne.
— Może więc oddalić na wiązce sterującej cały moduł? Nikt nie musiałby niczego dotykać, nic otwierać — jeśli obyłoby się bez wstrząsów, nie ma możliwości spowodowania wybuchu. Wewnątrz modułu temperatura, ciśnienie, wilgotność pozostałyby stałe.
— Ale czy mamy wystarczająco dużo energii, aby uruchomić wiązkę? — pyta Marh.
— Generator wiązki to niskoenergetyczne urządzenie. Myślę, że nie byłoby z nim problemów.
— Pan tu ma dyplom, nie ja, to prawda. Więc skoro pan tak uważa… Nikt nic nie ryzykuje. Ryzykujemy wprawdzie modułem — daje niechętnie za wygraną Klog.
— Obecnie ryzykujemy całym promem.
— W porządku. Ale ktoś musi wejść do ładowni, ręcznie zwolnić blokady i mocowania modułu i włączyć detonatory katapulty modułu.
— Zajmę się tym — zgłaszam się.
(c.d.n. 20 stycznia)