Gdy doniósł na miejsce ostatnie naręcze pociętych brzozowych pni, po prostu rzucił je bezładnie na wierzch starannie ułożonego sągu drewna, oparł się o niego ręką i oddychając szybko z wysiłku, powoli osunął się na ziemię, siadając w jego cieniu i przyklejając mokre plecy do ściany z szorstkich, pospiesznie ściętych polan. Sięgnął porysowaną, śliską od potu ręką i podrapał się po karku, strzepując na oślep jakiegoś wędrującego po nim insekta. Poprawił wpijającą mu się w piersi pod koszulą uprząż – nie była wygodna, ale wolał mieć jej zawartość przy sobie. Odetchnął głęboko i rozejrzał się.
Letni las stał w bezruchu. Gorącego powietrza nie mącił żaden powiew — ani tu, w podszycie, ani pośród niewysokich wierzchołków sosen. Cała polanka, na brzegu której piętrzył się ułożony z drewna prostopadłościan, usiana była plamami blasku, jaskrawo rozświetlającego dojrzałą już zieleń runa. Dzięki rzadkiej roślinności widoczność we wszystkich kierunkach była całkiem niezła, mógł sięgnąć wzrokiem aż na kilkadziesiąt metrów między stojącymi na baczność, jednakowo brązowymi pniami.
Wytarł wierzchem dłoni powoli pełznącą mu w dół po brudnym czole kroplę i wymacał w jednej z kieszeni spodni nieco zapiaszczony i wilgotny od wszechobecnego potu radiotelefon. Wyciągnął go, wybudził ze stanu uśpienia, wytarł wyświetlacz o skrawek suchej nogawki i spojrzał na ekran: brak prób połączeń ani wiadomości. Jeszcze raz powoli potoczył wzrokiem naokoło i wstał, aby spenetrować także las za swoimi plecami. Zastygł w bezruchu.
Pusto i cicho.Spojrzał na zamglone, bezchmurne niebo.
Też cicho. Nic nie zwiastowało, aby na głowę — dosłownie — miała mu spaść straż leśna, która zwykle przechodzi do sprawdzania legalności pobytu i zasobów dopiero po rzuceniu petenta na ziemię. Nie było słychać najmniejszego szmeru. Ani szumu śmigłowca, ani cichutkiego brzęczenia drona. Nic.
Wygląda na to, że dzisiaj mu się upiecze i tym razem to, co uzbierał, trafi do jego własnego składu. Nie raz już się zdarzało, że napracował się przy zbieraniu, zapłacił, jak należy, a jego drewnem palił już ktoś inny. Ale tym razem będzie inaczej.
Poprawił rzucone na wierzch stosu gałęzie, starannie wyrównując je jedna obok drugiej i kończąc w ten sposób najwyższą warstwę naprzemiennie układanych kawałków. Wyjął z kieszeni na udzie mokrych i brunatnych od kory spodni zwijaną miarę, rozwinął jej szeroką taśmę i dokładnie zmierzył stos. Ułożył taśmę na krawędzi sągu, zrobił parę dużych kroków w tył i podniósł radiotelefon na wysokość oczu. Sfotografował wbudowanym aparatem swoje zbiory wraz z leżącą na niej podziałką, upewniając się po pojawiających się na ekranie znacznikach, że urządzenie prawidłowo odczytuje wymiary stosu. To samo powtórzył z pozostałych trzech stron. Przewinął na wyświetlaczu kilka poleceń i dotknął brudnym palcem polecenia „Wyślij”. Zdjęcia wraz z koordynatami i automatycznie obliczoną objętością drewna poleciały przez powietrze do sieci, by po ułamku sekundy trafić na serwer administratora lasów.
Mało kto to robi i inni śmiali się z jego uczciwości. Jemu jednak zależało po prostu, aby przez legalizację swoich poczynań wyeliminować przynajmniej to jedno źródło ryzyka i stresu.
„Teraz pora na ruletkę,” pomyślał. Od tego momentu, gdy drewno już rozliczone i (słono) opłacone, są dla niego tylko dwie możliwości: albo zdąży dowieźć zebrane paliwo do domu, albo – przy odrobinie pecha – ktoś mu je odbierze.
Nie będzie przecież ryzykował dla drewna życiem, jak niektórzy inni zbieracze. Aby nie prowokować, broń trzymał skrzętnie ukrytą za połami ubrania i nie zamierzał jej wyciągać tylko dlatego, że ktoś zechce go pozbawić paru metrów gałęzi.
Liczył tylko na szczęście. Na samotność dzisiaj w tym lesie. Na brak jakichkolwiek spotkań. Wolał już nie frustrować się, jak niegdyś, myślami „co by było, gdyby”. Gdzieś w podświadomości tkwiła jednak ta myśl: pozostać na zawsze w lesie to kiepski koniec. Przez długie tygodnie, może miesiące, nikt zapewne by na niego nie natrafił.
Z leżącego na ziemi plecaka wyjął porysowaną i pogniecioną plastikową butelkę. Od dawna już nikt nie mówił o takich naczyniach jako o jednorazówkach. Nie te czasy. Pociągnął kilka dużych łyków nagrzanej wody, przynosząc upragnioną ulgę wyschłym ustom i językowi. Zakręcił ją i schował z powrotem. Odczepił od pasa, wsunął w futerał i również schował do plecaka niewielką, ręczną piłę. Wyprostował się i rozejrzał się raz jeszcze, zastygając na dłuższą chwilę w bezruchu. Nadal cisza.
„Dobra nasza,” szepnął do siebie.
Schylił się i z wysiłkiem dźwignął odłożoną na bok, kilkumetrową, gęsto obrośniętą igłami gałąź sosny i przykrył nią stos drewna. Następnie przyciągnął jeszcze jedną, i jeszcze jedną. Układając je, starał się zachować wrażenie bezładności i przypadkowości. Miał nadzieję, że zamaskują ukryty pod nimi stos i będą z daleka wyglądać na zwalisko spowodowane przez niedawną burzę.
Rozejrzał się jeszcze raz. Sięgnął pod przemoczoną koszulę i upewnił się, że nie zgubi pasażera uprzęży, która go nadal niepoprawnie uwierała pod koszulą: małego, starego glocka. Dając duże kroki przez nierówności polany, przemierzył polanę i pośpiesznie ruszył starą przecinką w stronę odległego o kilkadziesiąt metrów, gęstego, brzozowego zagajnika.